Dwa tygodnie w Ulyaknulu, na terenie nowo budowanej szkoły. To były niesamowite doznania i skrajne emocje... Wysiadłam z samolotu pełna planów, jak będzie wyglądać mój dzień, jak będę badać... Nie pomyślałam, jak będę leczyć, co zrobię, gdy rozpoznam objawy choroby, które mogą zagrażać życiu lub zdrowiu. Nie miałam narzędzi, żeby pomóc tym ludziom. Po zbadaniu kilkudziesięciu osób i rozpoznaniu robaczyc, zapalenia płuc, odwodnienia, bólów głowy oraz krótkowzroczności, jedyne co nam zostało, to iść do pobliskiej apteki, kupić setki leków i rozdać chorym. Ale to była pomoc doraźna, na kilka dni. Któregoś dnia przyszedł ojciec samotnie wychowujący 7-letnią dziewczynkę. Skarżyła się na ból brzucha. Wyczułam olbrzymi guz w jamie brzusznej… Na pytania ojca, co dalej – mogłam tylko powiedzieć, że muszą jechać do szpitala, bo inaczej w ciągu kilku tygodni dziewczynka umrze. Rozpacz ojca była wielka, nie miał pieniędzy na szpital, nie miał ubezpieczenia... Gdy wyszedł, poczułam się fatalnie. Co robię źle? Jak inaczej można pomóc?